Maria Andrejczyk była tłem dla rywalek i nie weszła do finału rzutu oszczepem. W pierwszej rundzie odpadli wszyscy trzej biegacze na 800 metrów, włącznie z Patrykiem Dobkiem. Natalia Kaczmarek przegrała ze zdrowiem. Ale na koniec smutnego dnia polskiej lekkoatletyki w Eugene usłyszeliśmy krzyk Anny Kiełbasińskiej. I zobaczyliśmy łzy. Łzy finalistki mistrzostw świata. – Tyle na to pracowałam, tyle poświęciłam. I mam. W piątek będę to chłonąć i się tym cieszyć – mówiła.
Korespondencja z Eugene
To miał być znakomity dzień dla polskich lekkoatletów, ale w środę dostawaliśmy cios za ciosem. W potwornym upale nie wychodziło nam nic. O tym, jak gorąco było na Hayward Field, najlepiej przekonaliśmy się, widząc akcję ratowników po biegu kobiet na 5000 metrów. Niemka Sara Benfares biegnąc gasła w oczach. Gdy dotarła na metę, padła na tartan i została z niego zwieziona nieprzytomna na wózku inwalidzkim.
To dla niej koniec mistrzostw, oby tylko nie ucierpiało zdrowie. Niestety, dla pięcioro z szóstki Polaków występujących tego dnia przyszłość w USA namalowała się podobnie.
Łokieć, upał i za długi obóz. Pogrom biało-czerwonych w Eugene
– Dostałem tak cholernie łokciem w trakcie biegu, że o mało co nie upadłem. A potem dostałem jeszcze raz – tak swój debiut w MŚ relacjonował Patryk Sieradzki, który odpadł w 1. rundzie biegu na 800 m. Pracujący często jako pacemaker w dużych mityngach chłopak z Bydgoszczy nie miał żadnego stresu, wychodząc przed dużą widownię. – Ale niestety, rozprowadzanie biegów rywalom to jedno, a odnalezienie się w ciasnej grupie i walka o pozycje to zupełnie inna historia. I tu Patrykowi doświadczenia zabrakło – analizował w studio TVP Marcin Lewandowski. Niestety, gdy emerytowany mistrz wypowiadał te słowa, z rywalizacji odpadali akurat kolejni nasi reprezentanci – najpierw nie było Mateusza Borkowskiego, a na koniec – i to sensacja – również Patryka Dobka. Wszystkich stać było na więcej. Ale nie tego dnia.
– Nie miałem już nic pod nogą. Czułem się osowiały i zamulony, jestem zły, że tak to się potoczyło, bo nie przyjechałem tu zbierać doświadczeń tylko awansować do finału – mówił Mateusz, który stwierdził również, że dni przed startem w Eugene bardzo mu się dłużyły. Upał zrobił swoje, za metą lał się z niego pot. Dobek, który wyglądał podobnie, nie chciał zrzucać winy na pogodę. Przez półtora okrążenia pokazywał taktyczny kunszt, tylko że gdy przyszło mu finiszować, poczuł, jak głowa próbuje, a nogi stoją. Wyjaśniał racjonalnie, że z trenerem Zbigniewem Królem zaryzykowali, dokładając w przygotowaniach dodatkowy obóz wysokościowy, bo to ma im dać sukces za dwa lata w Paryżu. Krótkofalowo jednak ryzyko się nie opłaciło. I chociaż wizja patrzenia naprzód ma sens, to widok kolejnych biało-czerwonych gasnących na stadionie był niełatwy do zniesienia.
Tym bardziej, że równocześnie w eliminacjach rzutu oszczepem kompletnie nie istniała Maria Andrejczyk. Zajęła 20. miejsce i po cichu zeszła do szatni. Nawet wiedząc o jej kłopotach zdrowotnych i zawirowaniach ze zmianą trenera, było to dojmujące.
– To chyba nie jest wasz najlepszy dzień, co? – aż zapytała nas w strefie mieszanej pracująca obok reporterka fińskiej telewizji.
Krzyk Anny Kiełbasińskiej usłyszał cały stadion. I w końcu mieliśmy polski moment dnia
Finka miała rację, ale z najlepszą odpowiedzią na jej pytanie przyszła wreszcie Anna Kiełbasińska. Ona i Natalia Kaczmarek walczyły w środę o finał biegu na 400 metrów, wiedząc, że jeśli mają być tego pewne, to w końcu przyszedł dzień, w którym muszą zaatakować magiczną granicę 50 sekund. Nie zrobiły tego, w dodatku Natalia – trapiona przez ostatnie dwa dni kłopotami zdrowotnymi, przez które nawet nie mogła normalnie trenować – od razu pozbawiła się szans na awans z czasem. Kiełbasińska, której zmierzono 50.65, co dało trzecie miejsce, do końca czekała na wyniki kolejnych serii. Na ostatnią nawet nie patrzyła, leżąc bezwładnie przy naszej kamerze. Ale gdy wyświetliły się wyniki ostatniej grupy jej konkurentek, Kiełbasińską usłyszało całe Eugene. Zanim warszawianka była w stanie z nami rozmawiać, po prostu się rozpłakała. Ten płacz zmył wszystkie niepowodzenia, które wcześniej tego dnia spotkały naszą kadrę, włącznie z odpadnięciem Kaczmarek. Jednym z obrazków dnia był zresztą fakt, że liderka polskich tabel zachowała klasę i pomimo wewnętrznych problemów kadry zaczekała na Annę, żeby jej pogratulować.
– Brakuje mi słów – wydusiła z siebie Kiełbasińska. – Marzyłam o takim dniu i takim rozstrzygnięciu. To był jeden z moich najcięższych biegów w życiu, kosztował mnie potwornie dużo sił. W ostatnich miesiącach robiłam wszystko, żeby nie mieć sobie nic do zarzucenia. Podchodziłam do sportu najbardziej profesjonalnie w życiu, żeby niczego nie zaniedbać, i żeby na koniec tu w Eugene nie mieć sobie nic do zarzucenia. I mam swoją nagrodę – cieszyła się.
Na pytanie o siły i nastawienie przed finałem, który czeka ją w piątek, 32-latka odpowiedziała: – chciałabym chociaż trochę się zregenerować. Bo w piątek zamierzam wyjść na tę bieżnię raz jeszcze i po prostu się tym wszystkim ucieszyć.
Bo mimo że ataku na 50 sekund wszyscy spodziewali się właśnie w półfinale, nikt nie powiedział przecież, że ten już się w Eugene nie wydarzy.